среда, 5 июля 2017 г.

Krzyk żurawi Кавалачак перакладу аповесці В.Быкава "Жураўліны крык"

Krzyk żurawi
To był zwykły kolejowy przejazd, których niemało rozrzucono na stalowych drogach ziemi.
On wybrał tu końcowy kraj drogi, gdzie skończyl się nasyp, który szedł powierch osokowatego i otwartego ze wszystkich stron błociska, i szpały wjezdżonej jednotorówki biegły niemał zarówno z poziomem ziemi....
Droga była nasypana i, spełznąwszy ze wzgórza, przeskakiwała kolejówkę a skręcała w stronę lasu, tworząc skrzyżowanie, które ludzie kiedyś ogrodziły słupkami, ufarbowawszy na czarno-białe paski i ustawiły dwa takie same szlabany.
Obók samotnie stała tynkowana budeczka stróżna, w której pod dzwięki zawieruchy zawsze drzemnąl by fruwając obok rozegrzanego piecyka burczący dziadek-stróż- Teraz w budeczce nikogo nie było. Jesenny wiatr z deszczem czas od czasu skrzypiał jej wcale rozczyniętymi drzwiami. Jak skaleczona ręka człowiecza podejmował się ku niebiosom mrozowym podłamany szlaban, drugiego na amen nie było.
Nikt już nie troszczył się o tym przykolejowym zbudowaniu, poważniejsze troski pochwyciły ludzie - i tamtego, który niekiedyś gospodarował tu, i tamtych, którzy przypynili się wówczas na zapomniętym zniemiałym przejaździe.
Ukrywszy się od wiatru kołnierzami zabrudzonych, zalepionych gliną szynelów, sześcioro ich stali razem koło połamanego drewna szlabanowego.
Przytulając się jeden do jednego oni samotni patrzyli w jesenną dalekość i słuchali kombata, który stawiał dla nich zadanie bojowe.
+ Drogę musicie bronić w ciągu doby, - niskim zaziębionym głosem rzekł kapitan, wysoki chudy człowiek z brzodatą twarzą zmęczoną.
Wiatr gniewno bił rogiem płaszcz-namiotu o zabrudzone go buty, denerwując na jego persiach wszystkie niezawiązane sznury-
- Jutro wieczorem będziecie mogli odejść do lasu. Ale w ciągu dnia - utrzymać się.
Tam, w polu, gdzie oni samotni patrzyli, widniał kosogór z drogą, po obu stronach której potręsały żółtawymi liściami dwie ogromne mocne brzozy, a poya nim, gdzieś na samej linii horyzonta, zachodziło niewidzialne słońce. Wąziutka szczelinka światła, pojawiwszy się pomiędzy chmur, by ostrze ogromnej golarki, matowo błyszczeła w niebiosach.
Samotne jesenne popołudnie pełniło się szarością farb, dokuczliwym przecieruszającym deszczem a wszystko obejmującym niepokojem i przeczuciem biedy, która powisła nad krajem.
- A co mamy z szańcowego narzędzia? - niskowatym głosem zapytał starszyna Karpienka, komandzir tej newielkiej grupy.
- Łopaty są potrzebujące.
- Łopaty? - zamyślono przepytał kombat, przypatrywując się do błyszczącej paski światła od zachodzącego słońca.
- Proszę odnaleźć czegoś dla was samich. Nie mamy łopat. I ludzi nie wystarcza, nie proś, Karpienka, sam to znasz...
- Tak, więcej ludzi by nie zaszkodziło, - podtrzymał starszyna. - A co to są pięcioro? Z nich jeden nowicjusz, a także ten "uczony" - jacy z nich są wojskowcy! - gniewając burczeł on w stronę od komandzira...
Granaty przeciwczołgowe, naboje do peteeru, ile było, otrzymaliście, lecz ludzi nie mamy, -twardo powtórzył kombat. On chwilę pomyślał, widząc w dalekości czarujący błysk zachodu, zatym przyszedł w siebie, popatrzył na Karpienko -stalowego, podobnego do drzewa, z otwartą twarzą, wolnym wzrokiem i ciężką szczęką.
- Coż no, szańcu!
On przeciągnął rękę, teraz już z nowym kłopotem, starszyna obojętnie uścisnął ję. Spokojnie też uścisnął chłodną dłoń i "uczony" - w okularach, wysoki bojowiec Fiszar; biez skrzywdzenia, szczerze popatrzył do komandzira drugi nieumiejętny dla starszyny, - młody, z błyszczącym smutnym wzrokiem szeregowy Gleczyk. "Nie ma problemu, czart nie zdradzi - świnia nie zje", - pożartował peteerowiec Swist, bielawy, rzadkowłosy, otwarty do wszelkich wiatrów złodziejowaty na twarz chłopiec.
Na wagę leniwie podał swoją dłoń marudny, z twarzą nieprzyjazną Pszaniczny, i poczciwie, klasycznym gestem bojowca pożegnał się czarnowłosy goży Awseew. Poddawając na ramię automat, kombat ciężko westchnął i rozjeżdżającym się niesprzytnym po kiełzkiej ziemi krokiem poszedł dogonić kołonę.
Oni pozostali się sześcioro, z samotą po pożegnaniu, i niektóry czas milcząc patrzyli na oddalającego się kapitana, batalion, którego króciutka, nie podobna do batalionowej kołona, kołysając się w wieczornej mglistości, szybko oddalała się do lasa.
Starszyna był niezadowolony, sierdzity, w duszy go tużliwo faliście niewyraziście bolało, trwożyło się za los i za tamtą nielekką sprawę, tworząc którą oni pozostali się tu. Lecz on za chwilę odciął tupy dźwięk w duszy i zwykle zakrzyczeł do ludzi:
- Po co staliście? Pracujemy! Gleczyk, odnaleź, mo gdzieś jest któraś łamaczczyna. Kto ma już chociaż małe, weźmijmy się kopać. Musimy to zdążyć przede mgłą.
Umiejętnym gestem on spochwycił i wskinął na ramię ciężki kulowymiotacz i, z siłą łamając już suche trzciny, poszedł wzdłuż rwiska.
Bojowcy jeden po drugim niechętnie poszli wśliad swojego komandzira.
- To stąd i rozpoczniemy. - powiedział Karpienka, klęcząc obok rwiska i sięgając wzrokiem ponad drogę kolejową do kosogorza.
- Od tego, Pszaniczny, flangowym będziesz. Łopatkę masz - rozpocznij.
Skibiastą przyziemną postawą Pszaniczny krokiem rozwalistym wystąpił naprzód, zdjął z zaramienia wintowkę, odkładł ję w wyschłą trawę i powolnie wydostał zpod paprugi łopatkę.
Suwymierząc dziesięć szagów wzdłuż rowiska Karpienka znowu przysiadł, popatrzył tam i tu i po sobie, spodziewając się gotowości któregoś na nowe mejsce. Grubowatą twarzą pozostował się zakłopoconym i gniewającym niezadowolono tymi niesamowitymi siłami, które mu dali.
- No komu tu? Wam, Fiszar? Chociaż łopatki nie macie. To mnie jeszcze wojacze! - gniewając burczeł starszyna, powstając z kolan.- Ile dni jest na bojowisku, a łopatki jeszcze nie ma. Co, mo czekacie na to, że starszyna da? Czy to mo z Niemców jako podarunek doszlą?
Fiszar nie oprawdzając się i nie przecząc, a czując się niewygodnie od niezwykłej wymowy, tylko garbił się, wystawiając jedno ramię i niepotrzebujące podbijał okulary w czarnej oprawie metalowej.
- Wreszcie, czym chcecie, a kopajcie, - złośnie powiedział Karpienka, patrząc gdzieś dołu i w stronę.
- Moja sprawa jest mała, tylko pozycja ma być wzmocniona.
Poszedł naprzód - silny, ekonomiąc i będąc pewnym w rękach, i wygląd miał taki, niby był nie komandzirem wzwoda tylko jak najmniej komandzirem półka.
Wśliad obojętnie pójszli Swist i Awseew. Poglądając na zakłopoconego Fiszara, Swist podbił na łeb piłotkę,i, śmiejąc się białozębym śmiechiem, bezkrzywdnie zauważył
- Ot zadanie profesorowi!
- Nie przeszkadzaj.




Комментарий (не извращать!)
Повесть Василия Быкова "Журавлиный крик" начинается данным описанием местности, где происходят дальнейшие события произведения.
Важно - реальность претворилась в описании этой местности в словесную картину, представляющую собой интуитивно-ассоциативно то, что прочувствовал сам автор во время войны и через в том числе описание каждого своего героя.

Очень важный факт, что в письмах с фронта Василий Быков подписывал письма своим родным следующими словами: "Я са зброяй, я з пяром...", имея в виду и то, что нужное Слово всегда придавало сил, что и оно было вместо оружия...


Комментариев нет:

Отправить комментарий